Jak już pisałem, do Ryana Wonga doszedł inny ex-Reatard, Steve Sleaze i razem nagrali debiutancki album wyprodukowany przez Jaya Reatarda. No i produkcja naprawdę zaskakuje - po takiej ekipie spodziewałem się sporej ilości garażowego hałasu i wściekłości, a tymczasem dźwięk jest tu dosyć przestrzenny i brzmienie absolutnie uszu nie rani, choć oczywiście brud całkiem nie zniknął. Całość to mocny i zadziorny, ale też dosyć przebojowy rock'n'roll ze śladami punkrocka. Słychać chwilami też coś innego - nieco psychodeliczne odjazdy, ale tutaj jeszcze dosyć nieśmiało (dopiero ostatnio poszli bardziej w tym kierunku, już praktycznie całkowicie odcinajac się od punkrocka; swoją muzyka nazywają teraz "desert rock"). Miejscami słychać wpływ Oblivians, a nawet Reigning Sound, za to Reatards już nie bardzo, a Wong coraz rzadziej drze ryja. Lub jeszcze inaczej, może bardziej przekonująco - mimo tych skojarzeń trzeba stwierdzić, że Tokyo Electron na tym wydawnictwie odnalazło swój własny styl. Jak dla mnie bomba. A w repertuerze miażdżące wykonanie utworu poppunkowych klasyków, the Plugz.
1. Hangman's Song 2. Electrify Me 3. Theyll Come For You 4. Yuma County 5. Darkside 6. Mis Ojos 7. Make Me Bleed 8. Dark Skin Lady 9. Im Worthy 10. I Cant Have You 11. When You Hear Me 12. Down On The River
Ta płyta to być może jeden wielki szwindel. Największe pojeby współczesnego garażu pojechały do Tijuany dać koncert, który został zarejestrowany i natychmiast wydany. Podobno. Wielu krytyków i muzyków twierdzi, że to bzdura, że ta płyta musiała zostać nagrana w studiu, bo brzmi zwyczajnie za dobrze. Świetnie zagrane i świetnie nagrane, prawie nie słychać oznak zmęczenia "czarnoustych". Dla mnie ważne jest to, że "Los Valientes" rozpierdala, od początku do samego końca. Jest kilka przystanków na spokojniejsze granie, ale ogólnie to kurewsko przebojowy czad. Kawałki, które na (oficjalnie;]) studyjnych płytach były naprawdę brudne i ostre, tu zostały zaserwowane zaskakująco skocznie i przyjemnie. Inne, które wcześniej najwyżej bujały potencjalnych słuchaczy, tu są niezwykle energicznie wykonane (np. "Juvenile" - wcześniej leniwy blues, teraz szybki rock'n'roll). Można wyskoczyć z butów. "This gonna be the best live record ever!" - krzyczy do domniemanej publiczności jeden z muzyków i nawet jeśli jest to zwykłe oszustwo, to trzeba przyznać, że bardzo przekonujące.
1. M.I.A. 2. Boomerang 3. Sea Of Blasphemy 4. Stranger 5. Not A Problem 6. Hippie, Hippie, Hoorah 7. Boone 8. Everybody's Doing It 9. Fairy Stories 10. Dirty Hands 11. Buried Alive 12. Juvenile
Początkowo jednoosobowa formacja założona przez Ryana Wonga, postać numer dwa w Reatards. Później do Wonga dołączył m.in. kolejny Niedorozwój, Steve Sleaze, a wreszcie sam Jay Reatard wyprodukował ich debiutancki album. Ale zanim do tego doszło, Wong samotnie nagrał trzy single, w których wyraźnie słychać wpływ Reatards, choć w każdym kolejnym stopniowo coraz mniej - w zamian więcej Oblivians. Fajnie się tego słucha po kolei, widać coraz więcej kombinowania w ciągłym poszukiwaniu własnego stylu. A warsztat rósł naprawdę szybko. "Will Put A Charge In You" to singiel numer trzy i moim skromnym pierwszy krok do prawdziwego Tokyo Electron. Będący idealnym połączeniem punkrocka i odjechanego rock'n'rolla. I love this shit
1. Innocent 2. Burn In Hell 3. Will Put A Charge In You
Kolejna formacja Micka Collinsa, lidera kultowych The Gories. Ta sama oszczędna perkusja i muzyczny chaos, ale rzecz dużo mocniejsza i brudniejsza. No i pojawił się wreszcie bas. Totalnie przesterowane gitary atakują riffami rhytm'n'bluesowymi i rock'n'rollowymi (jest nawet przeróbka szlagieru Elvisa), także nie brakuje przebojowych fragmentów. Do tego pan Collins nauczył się naprawdę ładnie śpiewać. W składzie także Janet Walker oraz Darin Lin Wood, założyciele Fireworks. To wydawnictwo składa się z ich dwóch albumów oraz kawałków singlowych, a więc jest to zbiór ich wszystkich nagrań studyjnych. Oswójcie się z hałasem i z pewnością wpadnie w ucho.