To ten singiel sprawił, że o Black Lips usłyszał cały świat indie rocka. No prawie cały. Dzięki przebojowej piosence o pewnym złośliwym huraganie, do ich drzwi zapukała telewizja. Ostatecznie flower punki w mainstreamie długo miejsca nie zagrzali - zbyt niegrzeczni, zbyt bezczelni, zbyt jebnięci. Zarobili trochę kasy i właściwie wrócili do garażu. Ale zostawili po sobie mocny ślad.
1. Italian Sexual Frustration 2. Katrina
PS: Jest jeszcze druga wersja tego singla - z inną okładką i kawałkiem "Boomerang" zamiast "Italian Sexual Frustration".
Ta płyta to być może jeden wielki szwindel. Największe pojeby współczesnego garażu pojechały do Tijuany dać koncert, który został zarejestrowany i natychmiast wydany. Podobno. Wielu krytyków i muzyków twierdzi, że to bzdura, że ta płyta musiała zostać nagrana w studiu, bo brzmi zwyczajnie za dobrze. Świetnie zagrane i świetnie nagrane, prawie nie słychać oznak zmęczenia "czarnoustych". Dla mnie ważne jest to, że "Los Valientes" rozpierdala, od początku do samego końca. Jest kilka przystanków na spokojniejsze granie, ale ogólnie to kurewsko przebojowy czad. Kawałki, które na (oficjalnie;]) studyjnych płytach były naprawdę brudne i ostre, tu zostały zaserwowane zaskakująco skocznie i przyjemnie. Inne, które wcześniej najwyżej bujały potencjalnych słuchaczy, tu są niezwykle energicznie wykonane (np. "Juvenile" - wcześniej leniwy blues, teraz szybki rock'n'roll). Można wyskoczyć z butów. "This gonna be the best live record ever!" - krzyczy do domniemanej publiczności jeden z muzyków i nawet jeśli jest to zwykłe oszustwo, to trzeba przyznać, że bardzo przekonujące.
1. M.I.A. 2. Boomerang 3. Sea Of Blasphemy 4. Stranger 5. Not A Problem 6. Hippie, Hippie, Hoorah 7. Boone 8. Everybody's Doing It 9. Fairy Stories 10. Dirty Hands 11. Buried Alive 12. Juvenile
Kolejne popierdolone oryginały, których zabraknąć tu nie mogło. Ci niepozorni maniacy taniego alkoholu, palenia ganji, obnażania się i bicia między sobą na koncertach, to królowie współczesnego garage rocka. Mówi się o nich, że to nowe wcielenie The Germs i wydaje mi się to całkiem trafnym stwierdzeniem. Granie często niechlujne i chaotyczne, pełne brudu i fałszujących śpiewów, które nazwali flower punkiem (tak, tak, kochają przećpaną psychodelę). Z czasem zaczęli iść w stronę bardziej melodyjnego, "czystszego" (choć równie zakręconego) grania, ale o tym może innym razem. Mnie najbardziej interesuje ich najbrzydsze oblicze. "We Dit Not Know..." to ich najostrzejsze, najbardziej pankowe (niekoniecznie gatunkowo) wydawnictwo, choć paradoksalnie (?) najbardziej spójne - no po zabójczo naspidowanej koncertówce "Los Valientes Del Mundo Nuevo", która na sto banków prędzej czy później się tu pojawi. Ale że nie taki diabeł straszny, nie bójcie się tu jakichś ekstremalnych czadów, bo to po prostu brzydko zagrany, hałaśliwy rokendrol i blues, z gratisowym pankrokiem tu i ówdzie. W każdym razie jest to 100% trash garage. Czy się wam spodoba czy nie - rozjebie wasze móżgi.
1. M.I.A. 2. Time Of The Scab 3. Down Of The Age Of Tomorrow 4. Nothing At All 5. 100 New Fears 6. Stranger 7. Juvenile 8. Notown Blues 9. Ghetto Cross 10. Jumpin' Around 11. Super X-13